Devil Doll - wywiad z Mr.Doctorem dokonany przez Euro-Rock Press






Po pierwsze opowiedz nam o swoim muzycznym zapleczu, kompozytorach i artystach, którzy mieli na ciebie największy wpływ. 
Światłem, które prowadzi mnie i prowadziło przez całe życie jest urok, oszołomienie i zdumienie, jakie odczuwam w zetknięciu ze Sztuką, dreszcz ciała w momencie poznawania inspiracji, wszystkie te emocje, potęga tworzenia, spotkanie z Nieznanym. Sztuka to największa przygoda, jakiej możemy doświadczyć podczas naszego krótkiego życia. Od zawsze słuchałem przeróżnych gatunków muzycznych, lecz nie mogę wskazać konkretnego artysty, który stał się moją główną inspiracją w jej tworzeniu.

W muzyce klasycznej zawsze podziwiałem nie ortodoksyjność, nieprzewidywalność oraz brak respektu dla reguł prezentowaną przez Mussorgskiego oraz kilku innych rosyjskich kompozytorów, w tym Szostakowicza (którego VIII Kwartet Skrzypcowy oraz Symfonia Kameralna działają na moją wyobraźnie równie pobudzająco jak początek V Symfonii, której  część samplował Morrissey do utworu otwierającego płytę "Southpaw Grammar"), Prokofiewa (jego wyjątkowy talent melodyczny fascynuje wielu, w tym Stinga, który pożyczył od niego temat "Porucznik Kije" do swego hitu "Russians") oraz Mosołowa (którego utwór z lat 20-tych XX-ego wieku, pt. "Odlewnia żelaza" to czysty rock progresywny a la Magma, Art Zoyd, czy Univers Zero). W czasach Devil Doll słuchałem także Ivesa, szczególnie jego IV Symfonię, "Operę za trzy grosze" oraz "Siedem grzechów głównych" Kurta Weilla oraz "Niemiecką Symfonię" i kilka utworów Hannsa Eislera (które wykonywałem i nagrałem). Spośród dyrygentów moim ulubionym pozostaje Fritz Reiner, którego interpretacje IX Symfonii Dworaka, "Aleksandra Newskiego" Prokofiewa, czy "Tajemniczej Góry" armeńskiego kompozytora Alana Hovhanessa są niedościgniętym wzorem. 

W muzyce popowej oraz rockowej również jest kilka albumów, które uwielbiam, choć bywa, że znajduję przebłyski geniuszu w niekoniecznie udanych płytach, częściej jednak potrafiących mnie wzruszyć.

A co z literaturą, która miała na ciebie wpływ?
W literaturze odczuwam więź z symbolizmem oraz awangardą XX-ego wieku (w szczególności z surrealizmem oraz jego prekursorem Lautreamontem), a także z Kafką, Wildem, Luigi Pirandello czy Grahamem Greene. Interesuję się także literaturą, która pobudza wyobraźnię przez pokazanie nieznanego - po przeczytaniu eseju "Nadprzyrodzony horror w literaturze" Lovecrafta zainteresowałem się zbiorem "Przez ciemne zwierciadło" Sheridana Le Fanu, gotyckimi nowelami Charlesa Maturina, "Mnichem" Lewisa, twórczością Poego (która pomogła mi odnaleźć inspiracje Baudelaire'a), "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa, "Wielkim Bogiem Panem" Artura Machena, czy "Wierzbami" Algernona Blackwooda. Polubiłem także opowiadania M.R. Jamesa, Ambrose Bierce'a oraz Charlesa Beaumonta.

Czy przed założeniem Devil Doll byłeś członkiem jakiegoś zespołu lub nagrywałeś solo? Czy też zajmowałeś się czymś innym?
W młodości założyłem kilka zespołów w Medilanie, gdzie studiowałem kryminalistykę oraz w Wenecji, gdzie uczyłem się na drugim kierunku, filozofii, ale wszyscy byli bardziej zainteresowani ówczesnymi trendami, miast rozszerzaniem swej muzycznej percepcji. Zdecydowałem się wtedy na nagrywanie utworów solo, na czterośladowym magnetofonie, wierząc iż muzyka powie więcej niż tysiące słów. Nie udawało się, co kwitowałem ironicznym śmiechem.

Co sprawiło, że sformowałeś Devil Doll?
Umieściłem ogłoszenie, iż szukam zespołu, poprzedzone tymi słowami: "Im bardziej człowiek kieruje się rozumem, tym mniej ma szans, by osiągnąć wielkość. Niektórzy ją osiągają, zaś w sztuce nikt, kto nie kieruje się iluzją". Chciałem znaleźć ludzi podobnych do mnie, zaangażowanych całym sercem - dużo łatwiej nauczyć się grać na jakimś instrumencie, niż zmienić swoje podejście do muzyki. Spośród ludzi, jakich wtedy spotkałem, była siostra Edoardo Beato, urocza i uzdolniona dziewczyna o wielkiej charyzmie. Przez ponad rok rozmawialiśmy o naszym odkrywaniu Sztuki, po czym zaprosiła mnie na koncert zespołu jej brata, który nazywał się Iter Magister. Wkrótce poprosiłem ich o rozpoczęcie razem ze mną prób i tak rozpoczęła się historia Devil Doll. 

Nagraliśmy wtedy pięć długich kompozycji, z których czterech nigdy nie opublikowaliśmy, zaś piątą, pt. "The Mark of the Beast" nagraliśmy i zachowaliśmy na pojedynczym winylu jako "malarstwo słuchowe", z ręcznie wykonaną okładką.

Muzyka Devil Doll wykazuje duży wpływ kina, szczególnie filmów grozy. 
Wielką inspiracją były dla mnie filmy ekspresjonistyczne z lat 20-tych. Najlepsze horrory lat 30-tych były nakręcone przez niemieckich ekspresjonistów, którzy wyemigrowali do Ameryki. Byłem zauroczony operatorem Karlem Freundem i jego pracy przy "Draculi" Browninga, "Mumii" czy "Mad Love". Atmosfera ekspresjonizmu była obecna również w filmach noir z kolejnej dekady, takich twórców jak Fritz Lang, Robert Siodmak, Edgar Ulmer, czy obrazach Vala Lewtona z tego okresu. Oraz dzieła Murnaua: "Nosferatu", "Wschód słońca", "Faust", "Ostatni śmiech", G.W. Pabsta: "Miłość Jeanne Ney", "Smutna ulica", "Puszka Pandory" i "Pamiętnik zagubionej dziewczyny", Ewalda Duponta "Variety", Joe Maya "Asfalt", czy Paula Leniego "The Man who Laughs", który to obraz mocno wpłynął na mój wizualny styl podczas formowania Devil Doll.

Czy miałeś kiedykolwiek jakiś związek z reżyserami, na wzór współpracy Daria Argenta z zespołem Goblin we Włoszech?
Kilku reżyserów współpracowało z naszą wytwórnią Hurdy Gurdy Records, ale nigdy nie rozważałem możliwości nagrania muzyki filmowej z kilku powodów. Muzyka filmowa jest funkcjonalna, tworzona "na usługi" filmu. Kompozytor musi być posłuszny i zadowalać reżysera, producenta oraz inne osoby zaangażowane w jego tworzenie; osoby te mogą pociąć twoją muzykę, wprowadzać do niej zmiany, mimo tego, iż wielu z nich nie zna się na muzyce a w niektórych wypadkach nawet na filmie. Gdy Orson Welles kręcił "Obywatela Kane'a", nagrywał sceny wraz z muzyką Bernarda Herrmanna, nie zmieniając jej, w pełni rozumiejąc jej siłę. Ale Welles był geniuszem. Strawiński i Schoenberg proszeni o pisanie muzyki filmowej, czerpali inspirację ze scenariusza, zaś filmowanie powinno rozpoczynać się po stworzeniu muzyki. Nawet ich sława nie ochroniła ich przed zastąpieniem ich muzyki czymś bardziej realistycznym. 



Proszę o kilka słów na temat Hurdy Gurdy Records - czy to ty założyłeś tą niezależną wytwórnię? 
Stworzyłem Hurdy Gurdy, aby móc wydać pierwszy album Devil Doll. W byłej Jugosławii, gdzie nagraliśmy kompozycję, pozwolono mi nagrać i wydać samemu nagrania pod szyldem Yugotonu, zaś we Włoszech, w zgodzie z obowiązującym prawem, musiałem założyć legalnie działającą wytwórnię. W tym momencie osoby odpowiedzialne za nasze nagrania postanowiły pomóc mi w założeniu prawdziwie niezależnej wytwórni, która istnieje do dziś. 


Na każdej z płyt Devil Doll jest spora liczba zaproszonych gości, spoza członków zespołu. Czy możesz opisać stałych członków projektu?
Od samego początku przez zespół przewinęło się wielu znakomitych muzyków, lecz ściśle współpracuję/współpracowałem tylko z trzema, są to: Edoardo Beato, Rob Dani oraz Francesco Carta. 

Edoardo miał 16 lat, kiedy formowaliśmy zespół, już wtedy miał zróżnicowane i wyrafinowane zaplecze kulturalne, które rozszerzało się z biegiem lat, dzięki czemu stał się znanym wykładowcą w temacie ezoteryki oraz filozofii hinduskiej. Nadal spotykamy się i dyskutujemy nad możliwościami ewentualnego komponowania razem. 

Rob Dani, niewiele starszy od Edoardo, miał niezwykły talent do improwizacji oraz komponowania utworów przy użyciu perkusji, służącej mu nie tylko jako proste urządzenie do nabijania rytmu. Podobnie jak ja, nie tracił nigdy czasu, ciągle doskonaląc swe umiejętności. Jego poświęcenie dla Devil Doll było wspaniałe, pracował wraz ze mną po 15-18 godzin w studio każdego dnia, bez narzekania czy zdradzania objaw zmęczenia. Z drugiej strony nigdy nie mógł dogadać się z Jurijem Toni, naszym inżynierem dźwięku, który bywał niesamowicie irytujący, kiedy miał zły dzień, przez co nieraz trudno było uspokoić rodzące się między nimi napięcie, przybierające momentami prawie eksplodujący poziom. Po nagraniu "Sacrilegium" Rob musiał odsłużyć czas w armii, przez co nie było go z nami przez prawie rok. Po powrocie z wojska przeszedł poważne załamanie nerwowe, które wobec narastających sporów z Tonim doprowadziło do rezygnacji z Devil Doll. 

W jego miejsce przyszedł Francesco Carta, z którym Rob znał się z poprzedniego zespołu, gdzie razem grali, było to już po nagraniu "Eliogabalus". Po tym, jak stał się współkompozytorem "Eliogabalusa", Beato stał się bardziej zainteresowany tworzeniem muzyki, niż jej odgrywaniem, wobec czego zatrudniliśmy nowego muzyka, którego Edoardo wspierał na klawiszach. Francesco to wspaniały improwizator, po początkowych problemach, mój wokal symbiotycznie połączył się z jego grą. Beato poczuł iż jego rola w Devil Doll staje się coraz mniejsza, wobec czego przed nagraniem "Sacrilegium" odszedł z zespołu. Od tego momentu Carta stał się jedynym muzykiem z którym dzieliłem tworzenie kompozycji, aranże oraz orkiestracje.

Jak radziłeś sobie z produkcją i nagrywaniem albumów? W jaki sposób komponujesz, czy wszystko rozpoczyna się od dźwięków pianina, czy też na początku szukasz jakiejś frazy, lub czegoś podobnego?
Kiedy czuję się usatysfakcjonowany tekstami, które powstają zawsze wcześniej niż muzyka, siadam do fortepianu i pozwalam muzyce płynąć poprzez moje wiersze, jak ślepiec prowadzony krętą uliczką przez psa - przewodnika. Magnetofon nagrywa każdą nutę, którą gram, co pomaga mi w późniejszym komponowaniu. Na tym etapie tworzenie muzyki może być nieco "architektoniczne", co zmniejsza inspirację i sprawia, że ślepiec może stracić psa.

Czy gdy wchodzisz do studia aranżacje poszczególnych melodii są już gotowe? Czy aranżujesz całość na własną rękę, czy też przygotowujesz pewną strukturę, którą pozostali członkowie zespołu obudowują własnymi pomysłami? W którym momencie zapraszasz gości? 

Gdy struktura całości oraz większość muzyki jest skomponowana, rozpoczynam intensywne próby z Francesco, w celu zmiany aktu "tworzenia" muzyki w akt wspólnego "czucia" muzyki. Gdy wersja fortepianowo - wokalna albumu zaczyna oddychać, rozpoczynamy prace nad aranżami i orkiestracją. Wtedy też spotykam się osobno z każdym członkiem Devil Doll oraz zaproszonymi gośćmi, dając im książeczkę z rozpisanymi partiami, opisanymi szczegółowo (dotyczy to także solówek gitary). Tuż przed wejściem do studia mamy kilka prób z gitarą elektryczną, basem i perkusją, jeszcze bez wokali. Jeśli dane aranżacje są tylko pomysłem Francesco, wtedy pozwalam innym muzykom na ewentualne sugestie w ich rozwijaniu.

Opisz proszę każdy album z punktu znaczenia tytułu oraz konceptu stojącego za nim. "The Girl Who Was…Death” jest zainspirowana serialem telewizyjnym "The Prisoner", w którym główną rolę grał Patrick McGoohan, powielając jego koncept, czyli alegorię Człowieka będącego jednocześnie Więźniem oraz własnym Porywaczem. Tytuł płyty pochodzi z piętnastego odcinka serialu, zaś okładka przedstawia siedemnaście kobiet (tyle ile odcinków serialu): szesnaście z nich jest martwych na tyle okładki, zaś siedemnasta, Elsa Lanchester (żona Charlesa Laughtona) jest na przodzie w scenie wziętej z "Narzeczonej Frankensteina", uchwycona w momencie tuż przed śmiercią.

 
"Eliogabalus" to imię dziecięcego cesarza rzymskiego, znanego z ekscentryczności (lub jak chcą niektórzy, obłąkanie), która doprowadziła go do zabójstw, co spowodowało wymazanie go z historii prawem rzymskiego Senatu, który nakazał nie pisać nic o jego istnieniu. Płyta zawiera dwa utwory, oba mówiące o szaleństwie, różnorodności oraz deformacji.

 
Najbardziej intensywnym i wręcz klaustrofobicznym albumem jest "Sacrilegium", napisane w najmroczniejszym okresie mojego życia. To rzecz o Miłości, słowie tak często nadużywanym, że stało się nic nie znaczące (stąd tytuł), nigdy nie użytego w tekście.

 
"The Sacrilege of Fatal Arms" to ścieżka dźwiękowa mojego pierwszego niemego filmu, podobnej do snu (lub raczej koszmaru) serii ujęć mówiących o emocjach w ich pierwotnym znaczeniu. Przeniesione były do niej wewnętrzne problemy znane z "Sacrilegium", dzieląc tą samą koncepcję. 


"Dies Irae" to część chrześcijańskiej mszy pogrzebowej, zwanej też "Requiem", konfrontacja między duszą a Bogiem podczas Sądu Ostatecznego, który następuje po śmierci każdego człowieka. Ten album mówi o moim pochodzeniu, nadziejach, wątpliwościach i cierpieniach.

Który utwór Devil Doll jest według ciebie najlepszy i dlaczego?
Z kompozytorskiego punktu widzenia uznaję bez wątpienia "Dies Irae" za najlepszy spośród wydanych albumów, choć z każdego z nich jestem bardzo dumny, szczególnie zaś z "Sacrilegium", za jego atmosferę śmierci i desperacji, przez co stała się wyjątkowym doświadczeniem dla wielu osób, w tym dla mnie.





Na okładce "Eliogabalus" widzimy w teatralnych rzędach wiele postaci, które prawdopodobnie zainspirowały cię, lub które po prostu lubisz. Wybierz proszę dziesięć osób i opowiedz, co znaczą dla ciebie.
1. Robert Luis Stevenson - szkocki pisarz, który zainspirował mój pseudonim Mr. (Hyde) Doctor (Jekyll) swoją historią o podwójnej osobowości, czyli "Dziwną sprawą doktora Jekylla i pana Hyde'a". Jako dziecko przeczytałem jego wszystkie opowiadania i nadal pamiętam "Hienę Cmentarną", czy "Markheim". Historia doktora Jekylla dała życie trzem znakomitym filmom - Johna Robertsona z 1920r., Roubena Mamouliana z 1932r. oraz Victora Fleminga z 1941r. 


2. John Barrymore - najmłodszy z trójki "Fantastycznych Barrymore" - na którą składał się jego brat Lionel oraz siostra Ethel, Jekyll/Hyde z filmu z 1920 roku, zajmujący miejsce w lewej górnej części teatru Eliogabalusa. Poprzez swoją wirtuozersko poprowadzoną rolę doskonale pokazał transformację z jednej postaci w drugą, bez pomocy efektów specjalnych a nawet bez makijażu. 11 lat później Barrymore zaoferował kolejną nadzwyczajną rolę jako tytułowy Svengali w filmie Archiego Mayo. 

3. Ambrose Bierce - z którym dzielę sympatię do paradoksu oraz czarnego humoru, jak i trzeźwy, gardzący zazdrością i hipokryzją umysł. Jego "Diabelski Słownik" to jeden z moich życiowych przewodników, zaś jego opowiadania (począwszy od "Przy moście nad Sowim Potokiem" aż do cynicznego "Oleum Canis") cenię nadal bardzo wysoko.

4. Bernard Herrmann - najpiękniejszą muzykę na świecie można znaleźć także w ścieżkach dźwiękowych. Mam w sobie szczególne współbrzmienie z wrażliwością Herrmanna (co ciekawe kolejny Rosjanin, którego rodzina wyemigrowała do Ameryki z powodu jego narodzin, zmieniając rodowe nazwisko z Dardik na Herrmann), o którym napisałem kilka lat temu pracę zatytułowaną "Muzyka dla oczu". Jego "Concerto Macabre na fortepian i orkiestrę", napisane na potrzeby filmu "Hangover Square" to jeden z moich ulubionych utworów, wraz z mocno wpływającą na Devil Doll muzyką do "Psychozy", delikatnym "Duchem i Pani Muir", krystalicznym "Fahrenheitem 41" i nieziemskim "Dniem w którym stanęła Ziemia", w którym niesamowicie  użył thereminu. Nawet wtedy, gdy pożyczał co nieco od innych, jak w przypadku majestatycznego "Zawrotu Głowy" (motywy zapożyczone z Wagnerowskiego "Tristana i Izoldy"), czy "Przylądku Strachu" (którego główny temat pożyczył z Schoenbergowskiej "Symfonii Kameralnej nr 1"), to zawsze jego orkiestracje były wysoce oryginalne i innowacyjne. Niektóre z jego niesamowitych pomysłów można uświadczyć także w mrocznych kompozycjach dla telewizji, takich jak muzyka do "Little Girl Lost", jednego z epizodów "Strefy mroku".

5. Spośród kilku gwiazd muzyki popowo - rockowej wyróżnię Briana Bonda, który może być znany nielicznym czytelnikom. Podczas młodzieńczych lat uczestniczyłem w kilku londyńskich koncertach jego grupy Punishment of Luxury. Brian używał masek i różnych kostiumów oraz miał duże zdolności pantomimiczne. Wielce utalentowany wokalista, umiejętnie używający różnych wokali podczas swoich przebieranych widowisk. Inaczej niż w wypadku Petera Gabriela i Genesis, reszta członków zespołu uzupełniała jego stroje własnymi; wszyscy byli aktorami - muzykami o dziwnych pseudonimach, jak  Malakabala czy Nevilluxury. Niestety ich nagrania studyjne nie uchwyciły czaru ich występów na żywo, lecz mimo to ich płyta z 1979 roku "The Laughing Academy" oraz wczesne single były największymi inspiracjami dla moich utworów sprzed czasów Devil Doll.


6. W tym samym rzędzie co wściekły Brian Bond, zasiada zrelaksowany Michael Brown, znany jako historyk muzyki rockowej oraz lider barokowej pop grupy z lat 60-tych The Left Banke. Po odejściu z tego zespołu dołączył do Montage, których jedyna płyta jest bardzo nierówna, lecz zawiera piosenkę - diament, "She's Alone", która stała się częścią pierwszych koncertowych setów Devil Doll. Przez jakiś czas przed sformowaniem zespołu, uczyłem się gry na pianinie piosenek popowych kompozytorów z tak różnych bajek jak Scott Walker, Elton John, Ray Davies, Kate Bush, Andersson/Ulvaeus z Abby, tria Holland/Dozier/Holland odpowiedzialnego za setki hitów wytwórni Motown, Elvisa Costello i innych, w celu znalezienia "formuły" jaka stała za tymi hitami. Wiedza, jaką nabyłem, uwolniła mnie od uprzedzeń od tego muzycznego gatunku, zostawiając mnie sam na sam z gołymi dźwiękami. Gdy pierwszy raz usłyszałem "She's Alone" Michaela Browna, byłem oszołomiony tym, iż utwór był perfekcyjnym tematem dwunastotonowym w stylu Schoenberga (wykorzystuje wszystkie dwanaście tonów oktawy - żadna nuta nie jest powtarzana dwukrotnie!), a poza tym był doskonałą, melancholijną popowo - psychodeliczną piosenką.

7. Peter Hammill - (w rzędzie ze mną, gdy byłem jeszcze studentem), był pierwszym muzykiem rockowym, którego poznałem osobiście. Podszedłem do niego po jednym z jego koncertów, po czym odwiedził mnie później w Wenecji (wtedy zrobiono zdjęcie). Jego łagodność i kruchość stojąca w opozycji do szaleństwa większości jego nagrań z Van Der Graaf Generator, jak i solowych, była oszałamiającym kontrastem w stylu Jekylla/Hyde'a. Pomiędzy 1970 a 1978 rokiem Hammill był u szczytu swej kreatywności, jego głos był równie elastyczny jak instrument, zaś muzyka zawsze nieprzewidywalna. Bardziej niż ktokolwiek inny przekraczał granice muzyki rockowej, przez co chwalony był także poza społecznością słuchaczy rocka progresywnego, stając się wielkim autorytetem dla muzyków takich jak John Lydon, Marc Almond, Peter Murphy, Mark E-Smith, Phil Oakley, czy choćby dla mnie.


8. Gdy miałem dziesięć lat, napisałem list do hiszpańskiego reżysera filmowego, Luisa Bunuela, które filmy (szczególnie "Anioł Zagłady") miały na mnie głęboki wpływ do tego stopnia, iż kupiłem wszystkie jego scenariusze, jakie mogłem znaleźć, ucząc się całych części na pamięć. Był do tego stopnia miły, iż odpisał mi krótki liścik. Jego wczesne filmy surrealistyczne ("Pies Andaluzyjski", "Zloty Wiek") nauczyły mnie paradoksu, iż umysł jest znacznie bardziej twórczy, gdy używa ikaryjskich skrzydeł, wzlatując ponad przewidywalne kroki rozumu.


9. Dwight Frye to aktor pamiętany głównie ze swoich ról Renfielda w "Draculi" oraz Karla w "Narzeczonej Frankensteina". Obsadzany często w rolach szaleńców i lunatyków, Dwight zagrał rolę życia w horrorze "The Vampire Bat" z 1933 roku w reżyserii Franka Streyera, który mogę zarekomendować wielbicielom Devil Doll. Frye zmarł w 1943 roku w wieku 44 lat, w biedzie i zapomnieniu: zanim poświęciłem mu rząd w teatrze Eliogabalusa, tylko Alice Cooper pamiętał o nim pisząc swój najlepszy utwór "The Ballad of Dwight Frye". W 1997 roku Gregory William Mank, którego teksty o kinowej grozie są doskonałe, opublikował "Ostatni śmiech Dwighta Frye", książkę, która dała aktorowi nieśmiertelność, na którą tak bardzo zasługiwał.

10. Najlepszy rząd, w środku teatru, zarezerwowałem dla reżysera Toda Browninga i jego "dziwolągów", głównych bohaterów jego obrazu z 1933 roku o tym tytule. Zagrany przez prawdziwych cyrkowców, portretujących samych siebie, film ten jest Browningowską celebracją różnorodności i deformacji, obalającą równanie przenikające zachodnią kulturę od jej zarania: koncept zwany przez filozofów greckich "Kalokagathia", oparty na połączeniu piękna (kalos) i dobra (agathos). W hollywoodzkim kinie bohater zawsze był piękny i dobry - u Browninga dobrymi są istoty brzydkie i zdeformowane, zaś zło ma twarz piękna. Zbyt rewolucyjny, aby zostać zaakceptowanym, obraz był recenzowany jako "oburzający" oraz "odrzucający",  pocięty przez cenzurę został zakazany w wielu krajach na ponad trzydzieści lat.

Opowiedz teraz o swoich ulubionych filmach, powiedzmy o dziesięciu z nich.
Żaden obraz nie ma równie niesamowitych ujęć jak "Faust" (1926) F.W. Murnaua - oświetlenie, kompozycja kadrów, praca kamery - wszystko jest w nim doskonałe. Prawdopodobnie największy reżyser w historii, Murnau nakręcił swoje kolejne arcydzieło rok później - mowa o "Wschodzie Słońca" z 1927 roku, zanim w 1931 przedwcześnie zmarł w wieku 42 lat.  

"Orfeusz" Jeana Cocteau z 1950 roku pokazuje w sprytny sposób metaforyczną koncepcję, jednocześnie urzekając widza intensywnym poetyckim dialogiem: to rzadko udane połączenie Filozofii i Poezji. Doskonała jest tutaj Maria Casares (Cocteau zobaczył ją w niezapomnianej roli w filmie Bressona "Damy z Lasku Bulońskiego" pięć lat wcześniej). Wcześniej nakręcił powolnie rozwijającą się, doskonałą wizualnie "Piękną i Bestię" (1946), przy której asystował mu Rene Clement, twórca godnych wspomnienia "Zakazanych zabaw" (1952).Marsz pogrzebowy Angelo Francesco Lavagnino, otwierający i zamykający Wellesowskiego "Otella" (1952) znajduje się pośród moich ulubionych połączeń muzyki z obrazem, zaś sam film ukazuje bezgraniczny talent Orsona Wellesa, jaśniejący nawet mocniej niż w wypadku "Obywatela Kane'a".


"Diabeł i Daniel Webster" (1941) w reżyserii Williama Dieterle to reinterpretacja faustowskiego mitu, osadzona w wiejskim pejzażu Ameryki. Punkt kulminacyjny filmu to niesłychany mocny wizualny odjazd, komentowany przez najdziwniejsze jury, jakie kiedykolwiek zobaczysz na tym i każdym innym świecie.


Moja przyjaciółka twierdzi, iż moje oczy przypominają jej spojrzenie Richarda Attenborough z "Brighton Rock" (1947) Johna Boultinga i choć postać, którą portretuje należy do najbardziej odrażających istot ludzkich, jego wzrok jest tak wspaniały, iż uznaję to porównanie jako komplement. Finał tego obrazu, tak ważny w każdym dziele Sztuki jest tak genialny i nieoczekiwany, iż zapiera dech w piersiach, odciskając się w mózgu każdego widza. Na zawsze.


Najbardziej osobiste, intymne i niewysłowione uczucie jakim jest miłość jest często źle przedstawione w większości obrazów jako mdły koktajl składający się z cukru, łez, ciała i niespodziewanych wydarzeń. Ożywiona magiczną kreacją Celii Johnson w "Brief Encounter" (1945) Davida Leana, miłość jest w końcu z nich obdarta, pozbawiona fałszu i przerażająco czysta.

"Dama pikowa" (1949) Thorolda Dickinsona ma w sobie elegancję oraz techniczną wirtuozerię na niebotycznym poziomie, wzmocnione przez doskonałe role dwóch aktorów: Edith Evans oraz Antona Walbrooka.Nie ma drugiego filmu, który oglądałbym tak wielką ilość razy jak "Niepotrzebni mogą odejść" (1947) Carola Reeda. Kocham go tak bardzo, że chciałbym być pochowany z jego kopią. Znałem już wcześniej Jamesa Masona, kompetentnego aktora, ale dopiero ta rola jest tak mocna, pełna pasji i intensywna, co sprawiło, że moja opinia o nim zmieniła się zupełnie. W 1948 roku Carol Reed nakręcił kolejny świetny film, "Stracone złudzenia", zaś w 1949 dokończył niesamowitą trylogię najbardziej znanym dziełem, "Trzecim Człowiekiem", lecz żaden z nich nie był tak intensywny i pełen artyzmu jak wspomniane dzieło z 1947 roku.


"Dzień gniewu" (1943) to jedna z głównych inspiracji "Dies Irae", zaś jego reżyser, Carl Theodore Dreyer to wraz z Murnauem mój ulubiony reżyser. Jest jeden sposób należytego docenienia Dreyera: całkowite opróżnienie swoich emocji i pozwolenie na wejście prosto w żyły jego eliptycznego, oczyszczającego wszechświata stworzonego z innego poczucia czasu i nieskończonych odcieni fizycznej i duchowej szarości. Ludzkie portrety z "Męczeństwa Joanny D'Ark", przerażający "Vampyr", czy cierpiące dusze ze "Słowa" są także przeze mnie polecane do obejrzenia.


"Oczy bez twarzy" (1960) Georgesa Franju, choć nie jest arcydziełem, zawiera jednak najbardziej poetyckie zakończenie jakie widziałem na ekranie, punktowane muzyką Maurice'a Jarre'a oraz delikatną rolę Edith Scob, młodej aktorki, której melancholijne spojrzenie jest nieopisywalne. Jej odmienny urok ozdabia także inny film Franju, "Judex" (1963), remake serialu z 1914 roku Louisa Feuillade'a, który sam w sobie jest chaotyczną katastrofą, lecz zawiera niesamowicie mocną scenę balu maskowego, którego goście noszą ptasie maski - koniecznie należy to zobaczyć.


A czy mógłbyś wybrać i pokrótce opisać pięciu aktorów oraz aktorek, którzy pozostają twoimi ulubionymi?
Wrodzona charyzma oraz magnetyzm to nadzwyczajne dary aktorów. Techniki można się nauczyć, może ona wspomóc charyzmę i magnetyzm, często jednak może pogrzebać je pod falami manieryzmu. Louise Brooks nie miała dobrej techniki, lecz jej obecność na ekranie sprawiała, iż  pękały soczewki obiektywów przenikając wprost do źrenic widza. G.W. Pabst był magikiem prześwietlającym kobiece dusze, dzięki czemu współpraca z Louise przy "Puszce Pandory" oraz "Dzienniku upadłej dziewczyny" pozostaje niezapomniana. Louise lśniła także u innych, na dowód tego przypomnę wzruszający finał "Ceny piękna" Augusto Geniny.


Na przeciwstawnym biegunie lokuje się moja ukochana Brigitte Helm, najlepiej zapamiętana ze swej roli anielicy/diablicy w "Metropolis" Fritza Langa; równie anielska była postać ślepej dziewczyny w "Miłości Jeanne Ney" Pabsta. Godna przypomnienia jest także jej demoniczna i erotyzująca rola w "Alraune" Henrika Galeena.Oniryczny i stylizowany "Gabinet doktora Caligari" (1919) Roberta Wiene jest często uznawany za pierwszy w pełni ekspresjonistyczny obraz, zaś Conrad Veidt w roli zabójcy - somnambulika błyszczy w jednej ze swoich pierwszych demonicznych ról, by później zagrać w "Satanas" jako Lucyfer, "Głowie Janusa" (w roli Jekylla/Hyde'a), "Gabinecie figur woskowych" (jako Iwan Groźny) i "Rękach Orloka" (w tytułowej roli; film dziesięć lat później nakręcił na nowo Karl Freund jako "Mad Love"). Jego największą rolą pozostaje jednak Gwymplaine we wzruszającym obrazie Paula Leniego "Człowiek, który się śmieje" (1928), filmie, który poprzedził niektóre tematy eksplorowane pięć lat później przez Toda Browninga w "Dziwolągach".

Pośród ulubionych aktorów nie mogę zapomnieć o Lonie Chaney'u seniorze, którego nieme obrazy, takie jak "Niesamowita Trójka", "Demon cyrku", "Laugh, Clown, Laugh", "Ten, którego biją po twarzy" i oczywiście "Upiór w Operze" i "Dzwonnik z Notre Dame", wprawiły mnie w całkowite oszołomienie dzięki jego niesamowitej pantomimie, zdolności do wyrażania konkretnych emocji tylko poprzez mrugnięcie okiem. To był jego wyjątkowy dar, udoskonalany poprzez codzienne życie z głuchoniemymi rodzicami. Gdy Hollywood wybrało Williama Dieterle do realizacji remake'u "Dzwonika z Notre Dame", oczywistym wyborem do roli Quasimodo stał się Charles Laughton, w oryginalnym filmie zagrany przez Chaneya. Nawet Lawrence Olivier ocenił Laughtona jako "największego żyjącego aktora", jego wszechstronny talent oświetlał takie dzieła jak "Upiór z Canterville", "Wielki Zegar" czy "Świadek Oskarżenia" (tutaj w spektakularnym aktorskim pojedynku z Marleną Dietrich). 

Reżyser D.W. Griffith był prostym człowiekiem, który podniósł kino z prostej rozrywki do rangi Sztuki. Lilian Gish ucieleśniała jego kino, tworząc role pełne emocjonalnej głębi w takich obrazach jak "Złamana Lilia" czy "Dwie Sieroty". 30 lat później zagrała kolejną niesamowitą postać w jedynym filmie reżyserowanym przez Laughtona, "Nocy myśliwego", ostatnim arcydziele ekspresjonizmu, które miało wielki wpływ na "Dies Irae".

Jestem wielkim fanem Petera Lorre, prawdziwej inkarnacji ekspresjonistycznego aktora o szerokim spektrum emocjonalnym. Był świetnie obsadzany w rolach osób z dużymi problemami emocjonalnymi - u Fritza Langa w "Mad Love" i u Roberta Floreya w "The Beast with Five Fingers" pokazał największe szaleństwo. Zdumiewający efektywny był również w komedii ("Opowieści niesamowite" Rogera Cormana) oraz miał niesamowity dar przykuwania uwagi nawet w kilkuminutowych rolach ("Casablanca"), pokazując że nie ma "małych" ról, są tylko "mali" aktorzy. 

Powyższa teza ma również zastosowanie w wypadku boskiej Marii Ouspenskaya, starej rosyjskiej aktorce, uczącej się od Stanisławskiego prze emigracją do Hollywood w wieku 60 lat, gdzie zajmowała się głownie nauką aktorstwa, wraz z Lee Strasbergiem, przyszłym kierownikiem "Actors Studio", z którego wyszły takie postacie jak Brando, Newman czy James Dean. Pokazała się w kilku olśniewających, mniejszych rolach ("Wilkołak" z 1940) w świetnej charakteryzacji, pełnych charyzmy i najwyższej technicznej perfekcji. 

Magnetyzm wypełnia każdą rolę kolejnej rewelacji ze szkoły Stanisławskiego, aktorki i skrzypaczki Ałły Nazimowej, najjaśniejszej gwiazdy aktorstwa sprzed czasów Grety Garbo. Na początku XX wieku wyemigrowała do Ameryki, wraz z siostrą i jej synem, późniejszym wielkim producentem Valem Lewtonem. 

Czuję również głęboki respekt i  uznanie wobec Borisa Karloffa, dzięki któremu potwór Frankensteina dostał duszę, zaś niesamowity wzrok i inne umiejętności pomogły stworzyć "Mumię" Karla Freunda. Wspaniały był także u Edgara Ulmera w "Czarnym Kocie" oraz u Curtiza w "Zemście Johna Ellmana". Błyszczał także aktorsko w atmosferycznych horrorach wspomnianego Lewtona w latach 40-tych: "Porywaczu Ciał", "Isle of the Dead" i "Bedlam".

Wydaje się, iż nazwa twojego zespołu także wywodzi się z horroru, klasycznego dzieła "Diabelska Lalka" Toda Browninga. 
Oprócz świetnie brzmiącego tytułu, to świetna historia, której nie psuje zbyt teatralny sposób prowadzenia kamery. To dziwaczna wariacja na temat Jekylla i Hyde'a. Lionel Barrymore jest doskonały, zaś nieziemskie spojrzenie Rafaeli Ottiano jest równie efektywne.

W rzędach teatru Eliogabalusa są wspomniany Borsi Karloff i Bela Lugosi. Czy widziałeś "Bogów i potworów", film o Jamesie Whale, reżyserze "Frankensteina" oraz "Narzeczonej Frankensteina"? Kilka lat temu powstał także "Ed Wood" o reżyserze, który tworzył filmy z Belą Lugosim. 

Widziałem "Eda Wooda" Tima Burtona, który podobał mi się bardzo, szczególnie zaś rola Martina Landaua, portretującego Belę. Nie widziałem jeszcze "Bogów i potworów", ale znam książkę Jamesa Curtisa, na podstawie której powstał jego scenariusz.

Czekamy na twoje nowe nagrania w przyszłości. Prosimy o wiadomość do fanów. 
Dziękuję za interesujące pytania, za okazane nam wsparcie oraz wszystkim czytelnikom Euro Rock Press za ich uwagę. Jeśli choć jedna osoba dzięki temu wywiadowi zaciekawi się nowymi ścieżkami, był on tego warty. 

To mój ostatni wywiad.

Mogę tylko się pożegnać.

Euro-Rock Press 30.08.2008



Komentarze

Popularne posty